
Bez względu na upodobania
kulinarne, moim zdaniem każdy powinien zaliczyć wizytę w tym miejscu. A to
dlatego, że tu nie tylko chodzi o jedzenie. Tu chodzi o spektakl. Wszystko jest
tu przemyślane i dopracowane. Swobodny wystrój przypomina mi bawarski klimat
Octoberfest (na którym nota bene nigdy nie byłam), ale ta swoboda jest tu
zaplanowana. Logo z rubasznym facecikiem powtarza się wielokrotnie, także na
kuflach, garnuszkach, ulotkach. W trakcie wizyty co krok można natknąć się na
jakiś gadżet: a to gigantyczna waga przy drzwiach (przetestowana – pokazuje
prawdę, po wizycie powiększoną o jakieś 2 kilogramy), a to puszczane w toalecie
obciachowe kawały z nagranym śmiechem, a to zupełnie legalnie wiszący wśród
kafelków w męskiej łazience napis „miłym gościom z obecnej stolicy przypominamy
o możliwości umycia rąk” (podobno w warszawskiej kompanii – gdyż jest to tzw.
sieciówka - nikt się nie odgryzł).