środa, 12 września 2012

Beskidzka rybka bez retuszu


Sercu bliski Beskid Niski… A na samym skraju Magurskiego Parku Narodowego miejsce o jakże folklorystycznie i swojsko brzmiącej nazwie – Fish Bar Pik.  Przywiodła mnie tu konkretna zachcianka – świeży pstrąg. Zaraz po zaparkowaniu samochodu nie miałam wątpliwości, że rybka będzie prosto ze stawu. Tłum ludzi naokoło świadczył o popularności miejsca (a może po prostu o słonecznej niedzieli…). Większość klientów siedziała przy prostych drewnianych stołach na zewnątrz (czemu się nie dziwię, gdyż wnętrze mocno trąciło poprzednią epoką). 

Menu – proste, przejrzyste, tylko w postaci tablicy przy barze. Trzeba poświęcić nieco czasu, by zorientować się jak to wszystko działa. Otóż samoobsługa jest pełna – od złowienia, zamówienia, po odbiór upragnionego posiłku. Istnieje możliwość pominięcia pierwszej części. Po krótkim spacerze okazuje się, że za budynkiem kuchni tłum ludzi jest jeszcze większy, gdyż mieszczą się tam trzy stawy, w których pływają nasze obiadki, a dumni jak paw tatusiowie pokazują swoim potomkom jak złowić rybę. Co  niektórzy pokazują również kilkuletnim chłopcom jak pozbawić ją rybiego życia (żywiąc pewnie przekonanie, że tym samym uczynią ich mężczyznami). W wiaderkach przygotowane przynęty (kukurydza konserwowa, pewnie tańsza niż robaki), czasem tryśnie krew, gdzieś tam polecą łuski.Cóż, prawdziwa szkoła życia…

Po tej pouczającej przechadzce, moją uwagę przykuł niewielki „kominek”, gdzie nad tlącymi się szczapkami drewna zawisły zgrabne tuszki. Decyduję się więc na niewielką ekstrawagancję – pstrąga wędzonego, którego (jak poinformowała mnie barmanka) można dostać podgrzanego. A czy jest coś zamiast frytek? Dziewczyna upewnia się u starszej koleżanki – „ryż mamy? Ziemniaki mamy? Chleb też może być!” Chyba rzadko zdarza się im ktoś, kto nie bierze po prostu polskiej wersji fish and chips. Dostaję numerek i zimne piwko (w ofercie niepasteryzowane, co się chwali).
Przez cały czas na całą okolicę przez megafon rozbrzmiewają okrzyki twardo brzmiącej kuchary (tak, tak, to nie może być po prostu kucharka) - „kuchnia 25!” lub „wędka 17!”, co wprawia mnie w radosny nastrój, ale nikogo naokoło specjalnie nie dziwi.

Gdy słyszę „kuchnia 37” (co ma oznaczać, że nie złapałam własnoręcznie swojego obiadu) – biegnę do baru. Plastikowa taca i surówki w naczynku z tegoż tworzywa dopełniają nastroju. Na szczęście sztućce są z poczciwej stali. I są to dwa widelce. W tym momencie jednak pokornieję – zapach jest cudownie odurzający, surowy, genialny. Kęs – i już wiem, że tłum nie jest spowodowany tylko pogodnym weekendem. Pstrąg jest tak świeży, że czuć życie w sokach rozpływających się w ustach. Aromat drewna wędzarniczego tak autentyczny, że nie można pomylić go z niczym innym (ani niczym zastąpić). Skórka połyskująca złotym kolorem – w całości do schrupania. Ości odchodzą od mięsa bez żadnego oporu. Siłą musiałam się powstrzymać by nie połknąć główki i ogonka. I rzeczone ziemniaki suto okraszone masłem. Nawet surówka z plastiku, jakby przed chwilą starta. W całym daniu nie ma nic niepotrzebnie dodanego. Ani nic, czego by brakowało.  



Uśmiech nie schodzi z twarzy i jest już tylko w połowie ironiczny. Jeśli tylko macie nieco dystansu do oprawy posiłku, jeśli tylko nie drażni was autentyczność i bezpośrednie sąsiedztwo procesu powstawania tego co macie na talerzu, jeśli lubicie lekki powiew przeszłości, a jednocześnie potraficie docenić prosty, bliski kuchni domowej w najlepszym wydaniu smak – polecam Fish  Bar Pik. Koniecznie usiądźcie w słońcu i rozejrzyjcie się dobrze dookoła.

Fish Bar Pik
Folusz 57

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz