piątek, 5 kwietnia 2013

Love Krove, czyli To Love or not to Love...?

Love Krove była na naszym restauracyjnym radarze od czasu, kiedy po raz pierwszy zawitaliśmy do MoaBurger. Apetyty hamburgerowe zostały mocno rozbudzone i tylko czekaliśmy na dobrą okazję i tego specyficznego, burgerowego "smaka". I stało się! Był to pewien zimowy wieczór, kiedy przed wyprawą na tak zwane "jedno małe" postanowiliśmy dobrze się najeść i zrobić sycący podkład pod wieczorne trunki. Idealna suma kryteriów  która sprawiła, że decyzja padła na Love Krove! Ileż było we mnie podekscytowania i niecierpliwości! :)

Pierwsze wrażenie było bardzo pozytywne! Knajpka troszkę na uboczu, wchodzimy po schodkach a tam fajne, nowoczesne wnętrze, które od razu zachęca, aby tam usiąść. Kilkoro znajomych określiło Krovę jako knajpę hipsterską - nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale jeśli jest tak na prawdę, to więcej takich hipserskich wnętrz! Z jednej strony klimat i nowoczesność, trochę ascezy, ale z drugiej trochę artyzmu, sztuki współczesnej a zarazem swojskości. Ciekawa mieszanka - mi bardzo podchodzi! Że o stojącym przy żółtej poręczy rowerze już nie wspomnę. :)

Po chwili od momentu kiedy usiedliśmy dostaliśmy kartę. Karta w postaci dużej plastikowej powierzchni z wydrukowanymi na niej daniami. Trzeba dodatkowo pamiętać, że karta to w Krovie nie wszystko. Na wielkiej tablicy przy barze znajdują się oferty specjalne i sezonowe, więc warto tam również zerknąć. Dodatkowo, poza burgerami znajdziemy w Love Krove sałatki (nazwane imionami bohaterek Sex and the City, czym zupełnie mnie kupili! :)), bagietki, panini oraz wszelkiego rodzaju koktajle. Wygląda ciekawie! My wybraliśmy Boba w wersji XL (papryka jalapeno, sałata, ser, cebula, majonez, sos meksykański), oraz Ozzy'ego (burak, grillowany ananas, ser, sałata, cebula, sos barbecue  jajko sadzone). W pierwotnym wyborze pojawił się George, lecz z powodu braku awokado George okazał się niedostępny... Do tego dwa piweczka, opiekane ziemniaczki i chwila oczekiwania...


Czas od zamówienia do podania był zupełnie ok. Zdążyliśmy wypić trochę piwa i jeszcze bardziej zgłodnieć. Niestety, tym co zdążyliśmy jeszcze poczuć był chłód... Fakt, zima w Krakowie w tym roku nas nie oszczędza, ale dawno w knajpie nie siedziałam w szaliku i przykryta kurtką... I może pomyślałabym  że po prostu zmarzluch jestem, ale niestety nie byłam jedyna. Oglądając się po sali można było łatwo zauważyć ludzi zakutanych w swetry, golfy i szaliki. Cóż, trzeba było grzane piwo zamówić a nie zimne... ;)

Koncentrując się jednak na jedzeniu - przyszło! Wyglądało pięknie i przerażająco zarazem! Pięknie - tego tłumaczyć chyba nie trzeba. Przerażająco - jak my to zjemy?! Burgery wysokie jak Pałac Kultury, nadziane na drewniany szpikulec (uwaga na oczy!). Robiły wrażenie!


Pierwszy kęs Ozzy'ego - pycha! Mieszanka smaków - burger, burak, słodycz ananasa i rozpływające się żółtko sadzonego jajka! Super! Niestety czym dalej tym wrażenia były gorsze... Po pierwsze - oba burgery były delikatnie mówiąc letnie. A biorąc pod uwagę temperaturę w pomieszczeniu zimne stały się w tak zwanym momencie. A możecie sobie wyobrazić zimnego burgera z zimnym jajkiem sadzonym... Kolejnym odkryciem było to, że ananas był ciepłym ananasem z puszki... Ja wiem, że świeże są droższe, ale w dzisiejszych czasach można chyba "pójść do Lidla czy Kauflanda" i kupić coś świeżego z znośnej cenie, tym bardziej, ze cena jednego Ozzy'ego z plasterkiem ananasa sztuk jeden to 15 zł, a dużego Boba to już złotych 21...

Kolejnym punktem wieczoru było mięso, czyli tak zwany burger w postaci czystej. Pierwszy gryz - dobry. Mięso dobrze komponowało się z całością  idealna ilość, nie za dużo, ale i stanowczo nie za mało  I tutaj znów gorzej było później, gdyż kolejne gryzy odkryły mięso w postaci bardzo średnio wysmażonej, czyli w praktyce zupełnie czerwoniutkiej w środku. I ja wiem, że puryści powiedzą, że tak być powinno, że tak "eleganckiego burgera" podawać się powinno, że jak po wysmażonego  to do McDonalda, ale... Mięsa czerwonego poza tatarem nie trawię, więc fakt niewysmażenia mojego burgera zabił mi resztki przyjemności. A o ile prościej by było przy zamówieniu zaznaczyć, że taka tutaj praktyka i czy na pewno chcemy mięso niewysmażone, czy może bardziej sprofanowane na brązowo...? Cóż, dzięki temu Ozzy'ego dokończył MS.


A jeśli o MS mowa, Bob, którego to zamówił był ogólnie dobry, poza tym, że również zimny, niewysmażony (na szczęście dla MS to zaleta a nie wada) i mało specyficzny. A do tego w rozmiarze między nim a "małym Ozzy'm" nie zauważyliśmy większej różnicy. W przeciwieństwie do ceny.

P.S. Ziemniaczki były lekko przypalone i smakowały jakby były wielokrotnie odgrzewane...

Podsumowując: nadzieje były wielkie, pierwsze wrażenie bardzo dobre, finał przeciętny... Tak więc biorąc pod uwagę wrażenia i ceny, pewnie do Krovy niestety nie wrócimy... Za to planujemy kolejną wizytę w Moa.

KADR-owa

Love Krove
ul. Brzozowa 17
31-050 Kraków
www.facebook.com/lovekrove

2 komentarze: