niedziela, 11 listopada 2012

Zazie Bistro – gdzie można spotkać legendy…

Jakiś czas temu byłem w Zazie sam – było jeszcze jednak era „przedblogowa”, jednak Zazie zapadło mi w pamięć. Postanowiłem więc to miejsce odwiedzić raz jeszcze – tym razem z KADRową.

W czasie mojej pierwszej wizyty Zazie było restauracją początkującą – i nie mówię o poziomie jedzenia, obsługi czy czegokolwiek innego, a jedynie o stażu. Pozwoliło mi to w wtedy wybrać stolik przy otwartym oknie, w słońcu i zjeść późny obiad w spokojnej atmosferze. Dziś Zazie jest miejscem chyba dość popularnym – w weekend, w porze obiadowej jeśli nie zrobiliśmy wcześniejszej rezerwacji możemy mieć spore kłopoty ze znalezieniem wolnego stolika. My zajęliśmy ostatni i to w piwnicy. O ciszy zaś akurat mowy być nie mogło – za plecami Oli, jakiś hipstersko wyglądający młodzieniec wyznawał miłość i tłumaczył świat wybrance swojego serca, zaś za moimi plecami obiad spożywały trzy lub cztery rodziny z małymi dziećmi włącznie.

Na szczęście obsługa w Zazie jest sprawna i bardzo uprzejma, więc swoje jedzenie dostaliśmy bardzo sprawnie i dość szybko.

Zaczniemy od zupy cebulowej – francuskiego klasyka, bo w Zazie właśnie francuska kuchnia króluje. Zupa pyszna, lekko słodkawa, z aromatem skarmelizowanej cebuli. Całość kompozycji pięknie uzupełniają grzanki z serem – szkoda, że musiały być zanurzone częściowo w gorącej zupie, bo momentalnie rozmiękły.
Ja zrezygnowałem z zupy na rzecz koziego sera z konfiturą z cebuli zapiekanego w cieście filo. Wszystko to dostałem razem z sałatką z gruszką i orzechami. Tu dużo pisać nie trzeba – rzut oka na opis dania mówi wszystko – ta przystawka jest pyszna, idealnie zrównoważona i bardzo ciekawa, polecam.

Jako danie główne zamówiłem potrawę, która za pierwszym razem urzekła mnie w Zazie – kolejną z francuskich legend: buillabaisse. Podczas mojej pierwszej wizyta ta osławiona zupa rybna była sporą niespodzianką i wynikiem towarzyszącego mi szczęścia – nie była ona standardową pozycją w menu, ale akurat tego dnia szef kuchni przygotował ją jako „danie dnia”. Teraz możemy swoje rybne zachcianki zaspokajać z większym spokojem – buillabaisse weszło do menu na stałe. I moim zdaniem bardzo słusznie. Zupa ma w sobie dwa rodzaje ryby, krewetki, mule i przegrzebki. W smaku czuć słoność morza, pomidory i nutę szafranu – moim zdaniem pełnia szczęścia. Co prawda podczas mojej pierwszej wizyty zupa smakowała mi jeszcze bardziej – ale ja zrzucam to na karb ówczesnej ekscytacji tym, że w Krakowie mogę spróbować tego francuskiego klasyka. Co oczywiście nie zmienia faktu, że chcę spróbować go we Francji Malutkie ostrzeżenie, jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości co do owoców morza lub aromatu ryb – to może nie być danie dla Ciebie, zupa jest wprost przesiąknięta ich zapachem i smakiem. Dodam jeszcze tylko, że zupa znajduje się w części dania główne – bo jest niesamowicie sycąca.


Drugim z dań głównych była zapiekanka, której ledwie uszczknąłem więc ponownie zostawię miejsce KADRowej na wypowiedź :)

Miłym faktem jest to, że w Zazie do karafki wina dostajemy standardowo karafkę wody bez dodatkowej opłaty. Niby niewiele, ale ja bardzo lubię takie gest w stronę klienta – okazuje się, że niekoniecznie trzeba gości „łupić” na każdym kroku z ciężko zarobionych złotówek.

Co do cen: dania główne są dość drogie, ale już zupy, zapiekanki i tarty są moim zdaniem w bardzo przystępnych cenach. Dodatkowo możemy zdecydować się na zestaw, gdzie za 39 złotych zjemy przystawkę, danie główne i deser.

Żeby się już bardziej nie rozwlekać – moim zdaniem Zazie jest świetnym miejscem na obiad lub kolację, zwłaszcza jeśli lubimy kuchnię francuską albo też chcemy się z nią oswoić i zaznajomić. Tutaj można to zrobić bez ryzyka.

MS


Ja również w Zazie byłam przedblogowo – ponad rok temu, dlatego zdjęciami nie dysponuję. Ale wspomnieniami tak. Od razu bardzo sposobał mi się wystrój knajpki, nastrojowo, stylowo, tematycznie. Karta dań zadowalająca, szczególnie jeśli przychodzi się z określonym nastawienim (z jakim przyszłam tam ja) – zjeść ślimaki! Do wyboru mamy dwa rodzaje tychże, ja wybrałam ślimaki na masełku i winie z czosnkiem (legenda…). Znawcą nie jestem, ale przystawka ta smakowała mi bardzo, mięsko bez problemu oddzielało się od skorupki i jego smak nie został zabity przez dodatki. Nie poleciłabym muli, które były podane z frytkami i jakoś słabo przyprawione. Nie wiem czy można tak to określić, ale były jakos mało…mulowate;) O wiele lepsze jadłam w zupełnie niespacjalizującej się w kuchni francuskiej Kompanii.
Natomiast zdecydowanie godne polecenia są desery. Miałam słodkie szczęście spróbować aż trzech. Pudding z owoców leśnych (który teraz jest w menu w towarzystwie brioszek w sosie Anglaise, wtedy nieobecnych) był zrobiony ze świeżych jagód, malin i o ile pamiętam jeżyn, które pływały w ciemnym sosie, oblewającym  mlecznym pudding. Pyszne, choć dla mnie osobiście odrobinę za słodkie, porcja słusznych rozmiarów. Crème brûleé nie zawiódł. Cudnie pękająca skorupka, pod spodem odpowiednia ilość prawdziwej wanilii – klasyk. Ale zdecydowaną faworytką została tarta z kasztanami – świetne kruche ciasto i genialna ciemna czekolada, moim zdaniem wysokiej jakości, kasztany mięciutkie, wyczuwalne. Jeśli tu wrócę, nie będę próbować innych deserów – w ciemno zamawiam tartę.
Wino piłyśmy białe, z karafki, nie zapadło mi w pamięć w ogóle, a to oznacza, że było to wino stołowe, w pełnym tego słowa znaczeniu.
Podobno zapiekanki są warte spróbowania. A, że kuchnia francuska jest dla mnie pewnego rodzaju rajem utraconym, pewnie wrócę, żeby się przekonać, czy to prawda.

Agata

Zazie Bistro
ul. Józefa 34
31-056, Kraków

1 komentarz:

  1. W Bretanii też by się jakaś rybia zupka znalazła, ale chyba bez oficjalnego zaproszenia widzę się nie obejdzie :P

    OdpowiedzUsuń