wtorek, 23 lipca 2013

La Ereta – szczyt dla odważnych

Jakiś czas temu miałem okazję wyjechać z powodów zawodowych do Hiszpanii, a bardziej konkretnie do Alicante. W innym poście opiszę kulinarne wrażenie z tej krótkiej lecz bardzo przyjemnej wyprawy. Natomiast jednego z wieczorów zostaliśmy zaproszeni do restauracji. Jakoś nie wpadło mi do głowy żeby rzucić okiem na stronę restauracji, więc czekało mnie kilka zaskoczeń. A więc do rzeczy...














Restauracja La Ereta mieści się u stóp Castillo de Santa Barbara – czyli Zamku Świętej Barbary położonego na górze Benacantil. Z jej tarasu rozlega się wspaniały widok na całe Alicante oraz sporą połać Morza Śródziemnego. Z kolei nieco zadzierając głowę możemy podziwiać średniowieczny zamek, pamiętający Maurów i wojska Alfonsa X Mądrego. Tak też ja i niemal trzydziestu przyszłych współbiesiadników podziwialiśmy sobie widoki racząc się wyniesionym na taras winem oraz piwem.


Kilkanaście minut później nadeszła pora na przejście do środka restauracji, która wewnątrz urządzona jest skromnie, ale przyjemnie – dużo drewna w nowoczesnym wydaniu. Można się tu czuć bardzo komfortowo, a równocześnie wystrój nie odwraca uwagi od sprawy najważniejszej – jedzenia.

No właśnie – jedzenie. Kiedy zasiedliśmy zaczęły pojawiać się potrawy. Po chwili zamieszania i dezorientacji części towarzystwa okazało się, że zaczynamy od tapas – czyli typowo hiszpańskiej sprawy, niewielkich przekąsek. Zamieszanie pewnie byłoby mniejsze, bo będąc w Hiszpanii tapas trzeba się spodziewać, ale okazało się, że La Ereta to restauracja molekularna, a co najmniej mająca zacięcie w tym kierunku – więc tapasy były wyjątkowe. Zaczęliśmy od czegoś w rodzaju seviche na prażynce krewetkowej – smak morza i jego świeżych owoców, dosłownie na jeden kęs. Potem przyszła pora na gazpacho z melona, słodkawe, ale z kwaskową nutą, podane w ślicznej małej buteleczce. Następne w kolejce było prawdziwe dziwo – żółta, delikatna pianka podaną w filiżance i udekorowana kawałeczkiem hiszpańskiej długodojrzewającej szynki. Jaki smak miała pianka? Wyobraźcie sobie pełny talerzyk naszej dobrej sałatki warzywnej – tak, takiej jak u mamy na święta. A teraz cały ten talerzyk przerabiamy na cztery łyżeczki pianki – pianka smakowała najbardziej intensywną kwintesencją sałatki warzywnej. Nie dając nam chwili wytchnienia obsługa zaserwowała nam czwarty już tapas – delikatnie ciepłą iberyjską kaszankę Morcilla z grzankami w lekko słodkawym sosie orzechowym. Wiem brzmi dziwnie, ale to jest niebo w gębie – choć biorąc pod uwagę klasę miejsca są to raczej niebiosa w ustach.


Tyle tapasów, przyszła pora na przystawkę. Wspomnę tylko, że przez całą kolację podawane było przepyszne pieczywo oraz odpowiednio dobrane wino do każdego dania. Przestawka trochę przypominała kwadratowe klocuszki o różnych kolorach i smakach. I były klocuszki z pomidora, były z łososia (chyba delikatnie marynowanego), były klocuszki piernikowe, aż wreszcie były klocuszki z zielonej galaretki o smaku bazylii. Ponownie, teoretycznie chaotyczna mieszanka dziwnych składników, a smak genialny!

Mając chwilę przerwy próbowałem dowiedzieć się od przemiłej Pani Kelnerki trochę na temat serwowanego nam jedzenia. Jako że ona nie mówiła po angielsku, a ja po hiszpańsku rozmawiałem ostatnio pięć lat temu – nasza rozmowa byłaby prawdopodobnie fantastyczną rozrywką w hiszpańskim sitcomie. Nie ma to jednak znaczenia, bo bez pomocy Pani Kelnerki nie nazwałbym dużej części składników w tej recenzji.

Zgodnie z dobrze znaną wszystkim kolejnością na stół wjechała zupa. I była to zupa niezwykła. Jej górną część stanowiła ciepła pianka o smaku ziemniaków i jajka – konsystencja pomiędzy bitą śmietaną i ubitym kremem angielskim. Poniżej pianki była część o konsystencji pomiędzy kisielem a galaretką, również ciepła – i ta część smakowała pomidorami i bazylią. Jeśli człowiek odważnie zanurzył łyżkę do samego dna to znajdował tam sadzone, pół ścięte jajko. Połączenie wszystkich trzech elementów na jednej łyżce dawało niesamowite doznania.

W tym momencie byliśmy po sześciu daniach, a na stole właśnie pojawiało się kolejne. Tym razem ryba z kawałkiem papryki i cebuli z chrupką ziemniaczaną. Tutaj większych udziwnień nie było, ale danie było równie pyszne, jak wszystko do tej pory. Z mojej rozmowy z Panią Kelnerką wyniknęło że jest to „Ryba ze skał” – a wujek Google doprowadził mnie do wniosku, że był to Kielczak Śródziemnomorski.


Kolejne danie było zdecydowanie mięsne – polędwica podana na kostce z ziemniaków. Ale tutaj sztuka była w przyrządzeniu – polędwica była idealnie Blue, czyli obsmażona lekko z każdej strony, a w środku krwista i lekko ciepła. Na stół wjechało niemal trzydzieści porcji dokładnie tak przygotowanych!

W tym momencie minęła trzecia godzina naszej kolacji. Okazało się, że został jeszcze deser – a raczej desery, których miało być trzy! Na pytanie organizatorów czy da się je zaserwować szybko bo się troszkę spieszymy Pani Kelnerka odpowiedziała krótkim, wojskowym „Es imposible!” i odeszła spokojnie do kuchni. Po chwili oczekiwania na stole zaczęły pojawiać się desery. Zaczęło się od maleńkiego loda, który składał się z mrożonego wina, coca-coli i soku wiśniowego – niezbyt słodkie, z nutą kwaskowatości i winną wytrawnością. Potem jogurt grecki z gęstym sosem owocowym, a na zakończenie gałka lodów waniliowych w sosie z whiskey z kosteczkami galaretki o smaku kukurydzy.

W tytule napisałem szczyt dla odważnych – szczyt bo wszystkie jedenaście „dań” smakowało genialnie i było wyrazem najwyższego kulinarnego kunsztu, a dla odważnych bo połączenia smaków były bardzo niestandardowe, co więcej w La Ereta nie wybiera się poszczególnych potraw tylko całe menu degustacyjne, które w opisie potraw jest dość mgliste ;) i człowiek nie wie co go czeka. Jednak dla kogoś kto jedzenie docenia, wizyta w tej restauracji to moim zdaniem przeżycie niemal metafizyczne, które zapada w pamięć na długo.

MS

La Ereta Restaurante
Parque de la Ereta, Alicante

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz