Kuchnia czeska kojarzy się wszystkim dość jednoznacznie i
nieciekawie – knedliki, smażony ser, piwo…Rumiany pan przy kości dobrze bawi
się za barem. Wesoło, swojsko, ale niezbyt spektakularnie. Czy tak jest w
rzeczywistości? Według mnie – i tak, i nie. Na pewno u naszych południowych
sąsiadów można zjeść tanio i dobrze. Moja wątroba odchorowała tę wycieczkę, ale
myślę, że było warto. A znalazło się nawet parę kulinarnych perełek, których
się nie spodziewałam.
Zacznę od tego, że w Czechach wegetarianie mają
przechlapane. Tutaj je się przede wszystkim mięso. Jest ono zazwyczaj dobrej
jakości, w restauracjach i hospodach porcjowane
bardzo hojnie. Czesi, w przeciwieństwie do nas Polaków, doceniają kaczkę
i jedzą ją na co dzień. Pecena kachna
podawana jest na modrej kapuście (zazwyczaj zasmażonej), w sosie pieczeniowym,
oczywiście z knedlikami. Pecene kolano
– czyli golonka – hańbą byłoby nie podjąć wyzwania zmierzenia się z tym monstrum.
Tutaj tak jak u nas – z tartym chrzanem, musztardą, chlebkiem. No i jakby tego
było mało na koniec zebra –
oczywiście pecene (pieczone!). Jeśli
chcielibyśmy do tego oczyścić kubki smakowe rześkim smakiem surowych warzyw –
musimy – po pierwsze - pójść do dobrej
restauracji – po drugie – specjalnie o nie poprosić. Tutaj zwyczajnie nie ma
tradycji surówek.
W Czechach kubki smakowe oczyszcza się inaczej. I to wszyscy
wiemy – Czesi robią najlepsze na świecie piwo. I ja uroczyście podpisuję się
pod tym stwierdzeniem. Kultura picia piwa jest tu zachwycająca. Piwo piją
wszyscy, każde miasto i miasteczko ma swój browar. Te lokalne wynalazki są
zazwyczaj świetne, a już 50 km dalej nie kupimy tego samego trunku, będzie inny
– równie smaczny. W każdej knajpie piwo jest czopowane – czyli nalewane „na
raty” – tak, aby się odstało, a na wierzchu utworzyła się odpowiedniej
grubości warstwa piany. Wszyscy Czesi wiedzą co to jest ekstrakt chmielowy, i
według jego zawartości dzieli się poszczególne rodzaje piw. I tak np. w
firmowym pubie Staropramena można wypić zarówno laną 10-tkę, 11-tkę, 12-tkę jak
i 13-stkę. Dwie pierwsze podawane w wysokich szklankach, te bardziej chmielowe
w kuflach. No i tutaj piwa można wypić zdecydowanie więcej niż w Polsce – jest
ono po prostu dużo słabsze (zazwyczaj około 4,5 % alkoholu).
Do piwa konieczne
są przekąski. I tutaj - wspomniane
wcześniej perełki – sery. W Polsce mówi się głównie o serach francuskich i
włoskich, a tutaj – o wiele bliżej – można spróbować serowych arcydzieł. Pivni syr – miękki, dojrzewający, mocno
aromatyczny, kulki z sera pleśniowego typu lazur obtoczone w papryce w proszku,
podawane jak koreczki z czerwoną cebul i bagietką, nakladany hermelin – czyli marynowany camembert z cebulką. No i
najbardziej charakterystyczne olomoucke
tvaruzky – serki ołomunieckie – robione z chudego białego twarogu,
woniejące krążki. Jedliście kiedyś zgliwiały biały ser? To serek z Ołomuńca to
to samo tylko 10 razy bardziej! Uwielbiam śmierdziucha! W czeskim Cieszynie
spotkaliśmy nawet pizzę z tym oryginalnym dodatkiem. Dla fanów i ciekawskich –
nie tak dawno były dostępne w polskim Kauflandzie, mam nadzieję, że są tam
nadal. A jeśli chodzi o wyjątkowe wynalazki kulinarne to absolutnie nic nie przebije tego, co Czesi nazywają utopence. Są to - uwaga - marynowane parówki. Spróbowałam raz (ja nie dam rady?!) i więcej pewnie tego nie zrobię.
Na koniec to, co tygrysy lubią najbardziej – wino. Morawy to
dla mnie taka bliższa Toskania. Można pół dnia jechać pomiędzy wzgórzami
porośniętymi malowniczo winoroślą. Tradycja winiarska jest tu naprawdę długa, a
w ostatnich czasach mocno lansowana jest enoturystyka. Z charakterystycznym
czeskim przymrużeniem oka – odwiedzanie wina na rowerach. Picie wina jest tu o
wiele bardziej popularne na co dzień niż u nas. Za lampkę płacimy od 4 do 10 zł
w restauracji, za litr niezłego wina z beczki – około 12 zł. Kuszące. Czesi
szczycą się własnymi szczepami, ale nie dajmy się nabrać. Wiele czeskich nazw
to nic innego jak tłumaczenia popularnych również gdzie indziej odmian. Tutaj
przede wszystkim potrafią robić wina białe (nie oszukujmy się – aż tak ciepło
tu nie jest). Z tych najbardziej charakterystycznych trzeba wymienić
reklamowana wszędzie palavę – według
mnie zbyt słodkie jak na wytrawne, zbyt wytrawne jak na słodkie, płaskie.
Trochę lepszy jest ryzlink rysnky
– jak to risling – po prostu dobry, nawet jeśli w opisie półwytrwany, a w smaku
półsłodki. Natomiast zdecydowanym objawieniem był dla mnie ryzlink vlasky – o słomkowej barwie, mineralny, orzeźwiający, o
niskiej kwasowości. To ta kolejna perełka, naprawdę warto po nie wrócić na
Morawy. No i dla fanów posmaku szlachetnej pleśni w ustach – muskat moravsky – specyficzne,
przypominające węgierskie muskaty, zarówno w wersji słodkiej jak i wytrawnej. Z
win czerwonych zupełnie nie kupiła mnie lansowana tu frankovka. Obiecujące wydawały się kupaże z przepięknie brzmiącym
winem – svatovarineckie – czyli winem
Świętego Wawrzyńca (znanym we Francji jako Saint Laurent). Także w różu, co
jest dla mnie zaskoczeniem, gdyż długo nie szanowałam tego rodzaju win.
Najlepszym czerwonym jakie zdarzyło mi się spróbować był zwiegeltrebe – głębokie, rubinowe, mocne. Nie jest to jednak szczep
morawski, tylko austriacki (jak wskazuje z resztą nazwa). Jednakże Czesi
zaadoptowali odmianę w sposób niezwykle udany.
Podsumowując, jadąc
do Pragi (i nie tylko) warto zapomnieć o diecie. Tutaj posiłki można ograniczyć
do dwóch dziennie (lekkie śniadanie i gigantyczna obiadokolacja). Warto docenić
tradycję i nie zapomnieć o popitce dobrej jakości. No dobra, chyba trunki
wyprzedzają tutaj wszelkie posiłki. Ale czy to aby na pewno źle?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz