Jakiś czas temu byłem w
Zazie sam – było jeszcze jednak era „przedblogowa”, jednak
Zazie zapadło mi w pamięć. Postanowiłem więc to miejsce
odwiedzić raz jeszcze – tym razem z KADRową.
W czasie mojej pierwszej
wizyty Zazie było restauracją początkującą – i nie mówię o
poziomie jedzenia, obsługi czy czegokolwiek innego, a jedynie o
stażu. Pozwoliło mi to w wtedy wybrać stolik przy otwartym oknie,
w słońcu i zjeść późny obiad w spokojnej atmosferze. Dziś
Zazie jest miejscem chyba dość popularnym – w weekend, w porze
obiadowej jeśli nie zrobiliśmy wcześniejszej rezerwacji możemy
mieć spore kłopoty ze znalezieniem wolnego stolika. My zajęliśmy
ostatni i to w piwnicy. O ciszy zaś akurat mowy być nie mogło
– za plecami Oli, jakiś hipstersko wyglądający młodzieniec
wyznawał miłość i tłumaczył świat wybrance swojego serca, zaś
za moimi plecami obiad spożywały trzy lub cztery rodziny z małymi
dziećmi włącznie.
Na szczęście obsługa w
Zazie jest sprawna i bardzo uprzejma, więc swoje jedzenie dostaliśmy
bardzo sprawnie i dość szybko.
Zaczniemy od zupy
cebulowej – francuskiego klasyka, bo w Zazie właśnie
francuska kuchnia króluje. Zupa pyszna, lekko słodkawa, z aromatem
skarmelizowanej cebuli. Całość kompozycji pięknie uzupełniają
grzanki z serem – szkoda, że musiały być zanurzone częściowo w
gorącej zupie, bo momentalnie rozmiękły.
Ja zrezygnowałem z zupy
na rzecz koziego sera z konfiturą z cebuli zapiekanego w cieście
filo. Wszystko to dostałem razem z sałatką z gruszką i
orzechami. Tu dużo pisać nie trzeba – rzut oka na opis dania
mówi wszystko – ta przystawka jest pyszna, idealnie zrównoważona
i bardzo ciekawa, polecam.
Jako danie główne
zamówiłem potrawę, która za pierwszym razem urzekła mnie w Zazie
– kolejną z francuskich legend: buillabaisse. Podczas
mojej pierwszej wizyta ta osławiona zupa rybna była sporą
niespodzianką i wynikiem towarzyszącego mi szczęścia – nie była
ona standardową pozycją w menu, ale akurat tego dnia szef kuchni
przygotował ją jako „danie dnia”. Teraz możemy swoje rybne
zachcianki zaspokajać z większym spokojem – buillabaisse weszło
do menu na stałe. I moim zdaniem bardzo słusznie. Zupa ma w sobie
dwa rodzaje ryby, krewetki, mule i przegrzebki. W smaku czuć słoność
morza, pomidory i nutę szafranu – moim zdaniem pełnia szczęścia.
Co prawda podczas mojej pierwszej wizyty zupa smakowała mi jeszcze
bardziej – ale ja zrzucam to na karb ówczesnej ekscytacji tym, że
w Krakowie mogę spróbować tego francuskiego klasyka. Co oczywiście
nie zmienia faktu, że chcę spróbować go we Francji
Malutkie ostrzeżenie, jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości co do
owoców morza lub aromatu ryb – to może nie być danie dla Ciebie,
zupa jest wprost przesiąknięta ich zapachem i smakiem. Dodam
jeszcze tylko, że zupa znajduje się w części dania główne –
bo jest niesamowicie sycąca.
Drugim z dań głównych
była zapiekanka, której ledwie uszczknąłem więc ponownie zostawię miejsce KADRowej na wypowiedź :)
Miłym faktem jest to, że
w Zazie do karafki wina dostajemy standardowo karafkę wody bez
dodatkowej opłaty. Niby niewiele, ale ja bardzo lubię takie gest w
stronę klienta – okazuje się, że niekoniecznie trzeba gości
„łupić” na każdym kroku z ciężko zarobionych złotówek.
Co do cen: dania główne
są dość drogie, ale już zupy, zapiekanki i tarty są moim zdaniem
w bardzo przystępnych cenach. Dodatkowo możemy zdecydować się na
zestaw, gdzie za 39 złotych zjemy przystawkę, danie główne i
deser.
Żeby się już bardziej
nie rozwlekać – moim zdaniem Zazie jest świetnym miejscem na
obiad lub kolację, zwłaszcza jeśli lubimy kuchnię francuską albo
też chcemy się z nią oswoić i zaznajomić. Tutaj można to zrobić
bez ryzyka.
MS
MS
Ja również w Zazie byłam
przedblogowo – ponad rok temu, dlatego zdjęciami nie dysponuję. Ale
wspomnieniami tak. Od razu bardzo sposobał mi się wystrój knajpki, nastrojowo,
stylowo, tematycznie. Karta dań zadowalająca, szczególnie jeśli przychodzi się
z określonym nastawienim (z jakim przyszłam tam ja) – zjeść ślimaki! Do wyboru
mamy dwa rodzaje tychże, ja wybrałam ślimaki
na masełku i winie z czosnkiem (legenda…). Znawcą nie jestem, ale przystawka
ta smakowała mi bardzo, mięsko bez problemu oddzielało się od skorupki i jego
smak nie został zabity przez dodatki. Nie poleciłabym muli, które były podane z frytkami i jakoś słabo przyprawione. Nie
wiem czy można tak to określić, ale były jakos mało…mulowate;) O wiele lepsze
jadłam w zupełnie niespacjalizującej się w kuchni francuskiej Kompanii.
Natomiast zdecydowanie godne
polecenia są desery. Miałam słodkie szczęście spróbować aż trzech. Pudding z owoców leśnych (który teraz
jest w menu w towarzystwie brioszek w sosie Anglaise, wtedy nieobecnych) był
zrobiony ze świeżych jagód, malin i o ile pamiętam jeżyn, które pływały w
ciemnym sosie, oblewającym mlecznym
pudding. Pyszne, choć dla mnie osobiście odrobinę za słodkie, porcja słusznych
rozmiarów. Crème brûleé nie zawiódł.
Cudnie pękająca skorupka, pod spodem odpowiednia ilość prawdziwej wanilii –
klasyk. Ale zdecydowaną faworytką została tarta
z kasztanami – świetne kruche ciasto i genialna ciemna czekolada, moim
zdaniem wysokiej jakości, kasztany mięciutkie, wyczuwalne. Jeśli tu wrócę, nie
będę próbować innych deserów – w ciemno zamawiam tartę.
Wino piłyśmy białe, z karafki, nie
zapadło mi w pamięć w ogóle, a to oznacza, że było to wino stołowe, w pełnym
tego słowa znaczeniu.
Podobno zapiekanki są warte
spróbowania. A, że kuchnia francuska jest dla mnie pewnego rodzaju rajem
utraconym, pewnie wrócę, żeby się przekonać, czy to prawda.
Agata
Zazie Bistro
ul. Józefa 34
31-056, Kraków
W Bretanii też by się jakaś rybia zupka znalazła, ale chyba bez oficjalnego zaproszenia widzę się nie obejdzie :P
OdpowiedzUsuń