
Na pierwszy ogień idzie „Zapach świeżych malin”
– coś pomiędzy pamiętnikiem, zbiorem przepisów i albumem w jednym.
Po książkę sięgnęłam, gdyż tytuł kilka razy obił mi się o uszy, a zachęcająca okładka od dawna wydawała się znajoma. Po pierwsze, książka jest pięknie wydana – w miękkiej co prawda oprawie, ale na kredowym papierze, bogata w czarno-białe fotografie, gustowne zdobienia. Wszystko bardzo harmonijne.
Jeśli chodzi o przepisy – sporo ich tu znajdziecie, niewiele jednak mnie zaskoczyło (no może poza recepturą na pulpety z łoju wołowego). Tradycja, tradycja i jeszcze raz tradycja – krupnik, gołąbki, flaki, ciasto drożdżowe, konfitura z malin itd. Wszystko warte docenienia na talerzu, ale może niekoniecznie do czytania w takim natężeniu. Żadnego przepisu nie wypróbowałam i pewnie tego nie zrobię w przyszłości (chyba, że przyjdzie mi przygotować od podstaw kaszankę).
Treść pomiędzy przepisami i fotografiami – opowiastki z nadwiślańskiej Nieszawy – niewielkiego miasteczka w kujawsko-pomorskim. Początkowo wydaje się bardzo nastrojowo, niszowo, ale z czasem…trochę nudno. No chyba, że jesteście lokalnymi patriotami (autorka jest regionalistką w stu procentach). Wymienianie szeregu nazwisk osób pracujących w powojennej restauracji czy masarni może i spełnia szczytny cel uchronienia od zapomnienia, ale dla przeciętnego czytelnika są to po prostu kolejne linijki do ominięcia. Fajnie jest poczuć przedwojenny klimat wielokulturowości (autorka opisuje mniejszości niemieckie, żydowskie), ja jednak odczułam pewien brak perspektywy czytelnika spoza regionu. Z każdej strony bije nostalgia za tym minionym. Nieco ożywiłam się pod koniec, gdy dotarłam do rozdziału o wywołującym mój uśmiech tytule „Była świnka, jest wędlinka”, w którym opisano bez cenzury świniobicie i przedwojenne sposoby na rozpoznawanie świeżego mięsa („zewnętrzne oznaki dobroci mięsa”). Tu też sporo było fragmentów oryginalnej pisowni z XIX bądź XX stulecia z prostodusznym podejściem do pewnych tematów („oczyść pięknie i wyszlamuy, pokray w kawałki na długość jak sam chcesz”, „dzieci i psów do rzeźni przyprowadzać nie wolno”, „skoro wieprz zarznięty, oparzony i oczyszczony z szczeci, trzeba go wypaproszyć i powiesić, aby ostygł”), a to zawsze wprawia mnie w dobry nastrój. Z tego względu książkę skończyłam czytać z uśmiechem na twarzy, jednak gdyby nie fakt, że byłam wyjątkowo zmęczona – pewnie nie dotrwałabym do końca (sięgając po coś bardziej porywającego).
Podsumowując, polecam książkę na zimowy
wieczór, gdy nie potrzebujecie intelektualnej stymulacji, ale po prostu
odetchnięcia od współczesnego pędu. Można ją również potraktować jako albumik
do przejrzenia, niekoniecznie przeczytania od deski do deski. Być może gdyby
tomik opowiadał o jakiejś beskidzkiej miejscowości wykazałabym się większą
wnikliwością i entuzjazmem.
Agata
„Zapach świeżych malin”
Krystyna Wasilkowska-Frelichowska
Agata, fajny pomysł z tą nową zakładką. Będę zaglądać :) Ja właśnie kończę autobiografię Julii Child (tyle o tej książce mówiono i pisano, więc w końcu ją kupiłam) i z tej okazji jutro na obiad będzie boeuf bourguignon według jej przepisu. Już 3 godzinę siedzi w piekarniku. A jeśli chodzi o książki z gotowaniem w tle, to polecam "Smak języka" koreańskiej pisarki Jo Kyung Ran. Historia nieszczęśliwie zakochanej kobiety, która gotuje, żeby zapomnieć o bolącym sercu i nie tylko. Żadne romansidło. Porządnie napisana książka :)
OdpowiedzUsuńDzięki za rekomendację, zawsze przyjmę kolejne, książka już jest w kolejce do przeczytania. Kończysz "Moje życie we Francji"?Czytałam, być może pokuszę się o jakiś post na ten temat:)
UsuńDokładnie o tę książkę chodzi. Ciekawa jestem, co o niej myślisz :)
UsuńFajne :) Zobacz mój blog też
OdpowiedzUsuń