Sercu bliski Beskid Niski… A na
samym skraju Magurskiego Parku Narodowego miejsce o jakże folklorystycznie i
swojsko brzmiącej nazwie – Fish Bar Pik. Przywiodła
mnie tu konkretna zachcianka – świeży pstrąg. Zaraz po zaparkowaniu samochodu
nie miałam wątpliwości, że rybka będzie prosto ze stawu. Tłum ludzi naokoło
świadczył o popularności miejsca (a może po prostu o słonecznej niedzieli…).
Większość klientów siedziała przy prostych drewnianych stołach na zewnątrz
(czemu się nie dziwię, gdyż wnętrze mocno trąciło poprzednią epoką).
Menu –
proste, przejrzyste, tylko w postaci tablicy przy barze. Trzeba poświęcić nieco
czasu, by zorientować się jak to wszystko działa. Otóż samoobsługa jest pełna –
od złowienia, zamówienia, po odbiór upragnionego posiłku. Istnieje możliwość pominięcia
pierwszej części. Po krótkim spacerze okazuje się, że za budynkiem kuchni tłum
ludzi jest jeszcze większy, gdyż mieszczą się tam trzy stawy, w których pływają
nasze obiadki, a dumni jak paw tatusiowie pokazują swoim potomkom jak złowić
rybę. Co niektórzy pokazują również
kilkuletnim chłopcom jak pozbawić ją rybiego życia (żywiąc pewnie przekonanie,
że tym samym uczynią ich mężczyznami). W wiaderkach przygotowane przynęty
(kukurydza konserwowa, pewnie tańsza niż robaki), czasem tryśnie krew, gdzieś tam
polecą łuski.Cóż, prawdziwa szkoła życia…
Po tej pouczającej przechadzce, moją
uwagę przykuł niewielki „kominek”, gdzie nad tlącymi się szczapkami drewna
zawisły zgrabne tuszki. Decyduję się więc na niewielką ekstrawagancję – pstrąga
wędzonego, którego (jak poinformowała mnie barmanka) można dostać podgrzanego. A
czy jest coś zamiast frytek? Dziewczyna upewnia się u starszej koleżanki – „ryż
mamy? Ziemniaki mamy? Chleb też może być!” Chyba rzadko zdarza się im ktoś, kto
nie bierze po prostu polskiej wersji fish
and chips. Dostaję numerek i zimne piwko (w ofercie niepasteryzowane, co
się chwali).
Przez cały czas na całą okolicę
przez megafon rozbrzmiewają okrzyki twardo brzmiącej kuchary (tak, tak, to nie
może być po prostu kucharka) - „kuchnia 25!” lub „wędka 17!”, co wprawia mnie w
radosny nastrój, ale nikogo naokoło specjalnie nie dziwi.
Gdy słyszę „kuchnia 37” (co ma
oznaczać, że nie złapałam własnoręcznie swojego obiadu) – biegnę do baru.
Plastikowa taca i surówki w naczynku z tegoż tworzywa dopełniają nastroju. Na
szczęście sztućce są z poczciwej stali. I są to dwa widelce. W tym momencie
jednak pokornieję – zapach jest cudownie odurzający, surowy, genialny. Kęs – i
już wiem, że tłum nie jest spowodowany tylko pogodnym weekendem. Pstrąg jest
tak świeży, że czuć życie w sokach rozpływających się w ustach. Aromat drewna
wędzarniczego tak autentyczny, że nie można pomylić go z niczym innym (ani
niczym zastąpić). Skórka połyskująca złotym kolorem – w całości do schrupania.
Ości odchodzą od mięsa bez żadnego oporu. Siłą musiałam się powstrzymać by nie
połknąć główki i ogonka. I rzeczone ziemniaki suto okraszone masłem. Nawet
surówka z plastiku, jakby przed chwilą starta. W całym daniu nie ma nic
niepotrzebnie dodanego. Ani nic, czego by brakowało.
Uśmiech nie schodzi z twarzy i
jest już tylko w połowie ironiczny. Jeśli tylko macie nieco dystansu do oprawy
posiłku, jeśli tylko nie drażni was autentyczność i bezpośrednie sąsiedztwo procesu
powstawania tego co macie na talerzu, jeśli lubicie lekki powiew przeszłości, a
jednocześnie potraficie docenić prosty, bliski kuchni domowej w najlepszym
wydaniu smak – polecam Fish Bar Pik. Koniecznie
usiądźcie w słońcu i rozejrzyjcie się dobrze dookoła.
Fish Bar Pik
Folusz 57
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz