
Restauracja znajduje się niemal przy drodze (jadąc w kierunku Sanoka szukamy po stronie prawej) jednak jest osłonięta drzewami i daje wrażenie spokoju nawet jeśli wybierzemy miejsce na zewnątrz. Budynek jest nieco karkołomny, bo widać że ktoś tu przebudowywał, dobudowywał i nieco zmieniał koncepcję. Odbywają się tutaj również wesela, więc jest część "sypialna" i przeróżne imprezy okolicznościowe. My trafiliśmy na wesele, stąd też Pan Kelner poinformował nas, że jeść możemy - owszem, ale tylko na zewnątrz. Pogoda dopisywała, więc zdecydowaliśmy się.
Trzeba przyznać, że obsługa jest bardzo sprawna, a kuchnia dobrze zorganizowana, bo mimo iż obok rozkręcało się wesele to wszystkie dania podane były dość szybko i sprawnie. Obsługiwał nas Pan Kelner. I tak, jemu się duże litery ewidentnie należą. Dopytywał, sugerował, komplementował wybory, nosił bordową kamizelkę i muchę - był w tym wszystkim w ciekawy sposób przerysowany i uprzejmy, aż do granic. Zdecydowanie Pan Kelner.
Zaczęliśmy od flaków rymanowskich. Co wg Pana Kelnera było świetnym wyborem. I faktycznie było. Flaki aromatyczne, gorące, jędrne aż miło. Może nieco za mało pieprzne, ale z drugiej strony to już wybitnie moja zachcianka. Podsumowując - dobre, ale żeby była jasność to, że są one nazwane rymanowskimi nie sprawia, że są one inne od krakowskich, sieradzkich czy jakichkolwiek innych, które jadłem.
Dla nielubiących flaków, na stół wjechała jeszcze zupa cebulowa. Nawet niezła, ale dla mnie nieco zbyt delikatna - cebulowa z krakowskiego Zazie "bierze ją w cuglach".
Drugie dania zacznę od wyborów "nieswoich". Wątróbki zajęcze z cebulą i sosem jabłkowym. Pan Kelner powiedział, że... to świetny wybór. Cóż, znowu miał rację. Nie jestem największym fanem wątróbek na świecie, ale ta była przyrządzona świetnie, "w punkt" - a cebula i sos jabłkowy idealnie dodawały daniu specyficznego charakteru.
Drugie z dań głównych stanowiła misa pierogów. O misie do powiedzenia mam najmniej. Pierogi z mięsem dostały notę bardzo wysoką, pierogi ruskie zdecydowanie przeciętną. Ja bym nie polecał na przyszłość - mają tu dużo lepsze rzeczy...
Mój wybór padł na stek T-bone z sosem musztardowym. Pan Kelner spojrzał na mnie i już wiedziałem... to był świetny wybór. Upewniłem się, że dostanę stek średnio wysmażony, ale tak prawdziwie średnio. Dostałem coś pomiędzy dobrze wysmażonym a lekko-półśrednio wysmażonym. Pan Kelner zapewnił mnie jeszcze, że zawsze mogą go jeszcze chwilkę "podciągnąć" żeby był bardziej wysmażony. Zdecydowanie odmówiłem. Tego się obawiałem - z mojego doświadczenia wynika, że w Polskich restauracjach zamawiając stek trzeba niestety zawyżyć jego krwistość (opcjonalnie zaniżyć stopień wysmażenia) żeby dostać to, na co się miało ochotę. Wiem, że wynika to z faktu, że część klientów zamawia krwisty, a potem jest głęboko wzburzona i odsyła danie do kuchni, ale ja akurat tę krwistość lubię.
Tak czy siak, poza stopniem wysmażenia stek był naprawdę niezły, a podany obok sos musztardowym bardzo dobry - choć użyłem go bardzo niewiele. Czemu? - z prostego powodu, dostałem więcej sosów do wyboru (co było zaskoczeniem, bo nikt o tym wcześniej nie wspominał).
Z trzech widocznych na zdjęciu najbardziej posmakował mi sos Jacka Danielsa stojący pośrodku. Sos A1 był ciekawy, ale trochę zbyt octowy, stojący po lewej sos barbecue dobry, ale ten środkowy miał najwięcej aromatu śliwek i dymnego aromatu.
Ważny drobiazg - dodatki do dań głównych dobieramy osobno i ja nie polecam mixu sałat w ostrym dressingu, bo mix oznaczał jeden rodzaj sałaty, a ostrość nie zaistniała właściwie.
Poza tym szczegółem Jaś Wędrowniczek okazał się być bardzo dobrą restauracją, gdzie ze spokojem można zaprosić znajomych lub rodzinę, jeśli jesteśmy w tej okolicy - naprawdę warto. Myślę, że zachęcającym będzie też fakt, że za trzy zupy, trzy dania główne (z czego stek jest jednym z droższych) i napoje (również alkoholowe) zapłaciliśmy 153,-PLN. Dobrze czasem wyjechać z Krakowa...
Moja wizyta w „Jasiu” (czy może
raczej „u Jasia”???) miała miejsce kilka tygodni później. Wesela nie było, ale
niestety nie było też Pana Kelnera (w mojej świadomości to archetyp…). Obsługa
niestety mnie zawiodła. Pani obsługująca nasz stolik wypowiadała się tonem
wiecznie przepraszającym. Zapytana o kartę win, zasugerowała mi, żebym wybrała
wino z półki – a powinniście wiedzieć, że Jaś dysponuje nieprzeciętną „galerią
win” – na długości całej ściany dużej sali, w czterech lub pięciu rzędach leżą
całkiem nobliwe trunki. Jest się czym pochwalić, ale wybieranie stamtąd wina do
niezobowiązującego obiadu nie było najtrafniejsze pomysłem. W końcu kartę
dostałam, jedyne sprzedawane w karafce wytrawne czerwone wino okazało się
całkiem przyjemne, choć nie wybitne. Niestety niedopatrzenia pani kelnerki nie
skończyły się w tym momencie. Otóż w karcie obok siebie widnieją dwie pozycje:
sznycle jagnięce i kotleciki cielęce. Kierując się powszechnością określeń
łatwo się przejęzyczyć – zamówiliśmy „kotleciki jagnięce” – coś, czego w karcie
zwyczajnie nie ma. Pani kelnerka skwapliwie zapisała i…przyniosła kotleciki
cielęce. Owszem, zamawiający popełnił błąd, ale to ona, jako obsługująca
powinna skorygować, upewnić się, być uważną. Uratował ją fakt, że po zwróceniu
uwagi na pomylone zamówienie, bez wahania chciała wymienić danie na właściwe
(okupione jednak półgodzinnym czekaniem…).
Ale od tego momentu było już tylko lepiej.
W regularnej karcie zastaliśmy „wkładkę” o najchętniej zamawianych daniach.
Postanowiłam spróbować jednego spośród nich – zupy krem z czosnku
niedźwiedziego. Brawo za wykorzystanie mało popularnego, lokalnego składnika.
Zieloniutka od listków, intensywna w smaku, aksamitna, podawana z groszkiem
ptysiowym (ja tam wolę grzanki;) w subtelny sposób różniła się od tradycyjnego
kremu czosnkowego. Porcyjka w sam raz, by przygotować żołądek do drugiego
dania.
Kociołek zupy Jasia okazał się
pewnego rodzaju gulaszem, z tą różnicą, że głównym składnikiem była szynka.
Dobrej jakości mięso, całość z niewykorzystanym potencjałem (trudno było wyczuć
jakieś przyprawy poza solą i pieprzem, nie mówiąc już o podrasowaniu potrawy
winem czy nawet, o zgrozo, koncentratem pomidorowym). Plus za sposób podania –
faktyczny kociołek, wiszący nad świeczuszką – podgrzewaczem, z metalową
chochelką i osobnym talerzem.
Na drugie – polędwiczka z jelenia
w sosie leśnym. Znawcą dziczyzny nie jestem, ale to co otrzymałam na pewno nie
było oszukane. Takiego koloru nie ma żadne mięso zwierzaka udomowionego. Tak
czerwone, że prawie czarne. I, ku mojemu zaskoczeniu, mięciutkie niczym
cielęcinka. Jelonek polany był sosem wiśniowo-tymiankowym, słusznie wytrawnym.
Do tego polecam smażone buraczki. Prawie jak u babci.
Uszczknęłam jeszcze sandacza
zapiekanego z camembertem – świetne składniki, przygotowane bez zbędnych zabiegów, dobre dla
delikatnych podniebień lub zmęczonych przewodów pokarmowych.
Podsumowując, zgadzam się z MS,
dobrze czasem wyjechać z Krakowa. I to nie tylko ze względu na ceny. Tutaj,
nawet jeśli zaproponują mi jelenia, to nie spotkam w tym samym miejscu czosnku
niedźwiedziego…
A Pan Kelner póki co pozostaje w moich fantazjach;)
Agata
ul. Bieleckiego 8
38-480 Rymanów
www.jas-wedrowniczek.pl
Jedno z lepszych miejsc w tej części regionu, jechać i jeść w ciemno, zawsze pyszne, świeże, smaczne zaskakujące jedzenie. POLECAM!
OdpowiedzUsuń