środa, 7 sierpnia 2013

Z miłości do tapas... rzut oka na Hiszpanię


Nie tak dawno na naszym blogu pojawił się opis restauracji La Ereta w Alicante, natomiast mam poczucie, że z tego wyjazdu wyniosłem jeszcze kilka bardziej ogólnych kulinarno-gastronomicznych spostrzeżeń na temat Hiszpanii. Oczywiście mój pobyt był bardzo krótki i ograniczył się do samego Alicente, więc relacja jest zupełnie nieobiektywna i nie mająca podstaw naukowych, co nie zmienia faktu że jedzenie w Hiszpanii oraz podejście do niego mnie urzekły.

Zacznijmy od faktu, że od jedzenia w Alicante nie sposób się po prostu oderwać. Spacerując po maleńkiej starówce człowiek co kilka kroków napotyka się na klasyczne restauracje i cukiernie. I wszystkie te miejsca kuszą… mulami, krewetkami, świeżymi rybami, kalmarami, paellą, słodyczami… – no kuszą i już. Jeśli uda nam się oprzeć kuszeniu i zawędrujemy do mniej uczęszczanych uliczek to odnajdziemy mnóstwo mniejszych lokali – bardziej rodzinnych, które również oferują wszystkie wspaniałości kuchni hiszpańskiej – tyle, że po niższych cenach ;) Udało nam się na przykład trafić do miejsca gdzie za kawę i dwa małe piwka zapłaciliśmy 3 Euro – można podawać kawę w ludzkiej cenie? (Prztyczek w stronę polskich kawiarni i barów) Można!

Jak człowiekowi wydaje się, że uciekł na chwilę od jedzenia i wejdzie tylko do maleńkiego sklepiku na rogu po wodę, to się grubo myli. Bo nawet w najmniejszych sklepach (kioskach) dało się znaleźć lodówkę, z której do człowieka uśmiechały się dojrzewające szynki (jamon serrano czy jamon iberico), przeróżne rodzaje chorizo oraz dojrzewające sery. Ja nawet tylko dla tych serów i wędlin do Hiszpanii wrócić muszę. A najlepsze jest to, że nawet w takim małym kiosku można sobie zakupić „do łapy” pół bagietki lub bułkę z wybraną wędliną lub serem – i jak tu nie kochać życia w takiej sytuacji?


Co jeszcze spodobało mi się w Hiszpanii? To jak podchodzi się tam do jedzenia – że jest na nie czas i że trzeba je docenić. Widać to na każdym kroku – widać w tym jak kelner cieniutko odkrawa plasterki szynki z udźca, stojąc pomiędzy stolikami, widać w tym jak właściciel małego baru proponuje Ci najlepsze dania ze swojej oferty, widać w tym że zamawiając piwo dostaniesz do niego paluszki do chrupania lub plasterki chorizo. I widać to w tapas.

Muszę przyznać, że tapas są kwintesencją tego co lubię w jedzeniu. To znaczy, że zamawiamy ich kilka i dzielimy się nimi przy stoliku, czekając na danie główne lub też po prostu popijając wino albo piwo. Tapasów zaobserwowałem niezliczoną mnogość – każdy z owoców morza na zimno lub na ciepło, rozmaite tortille, ziemniaki w sosie czosnkowym (patatas aioli), ziemniaki w pikantnym sosie pomidorowym (patatas bravas), sery, wędliny, chleb z przeróżnymi pastami i tapenadami, kuleczki mięsne, oliwki… można tak długo. Natomiast z mojej perspektywy królową tapas była… sałatka warzywna. Dokładnie taka jaką jemy w Polsce, tyle że tutaj nazywana jest ona sałatką rosyjską (ensalada rusa) i dostawaliśmy ją za każdym razem kiedy zamówiliśmy cokolwiek do jedzenia – siadaliśmy, składaliśmy zamówienie np. na paellę a w ramach oczekiwania na stole lądowała sałatka. Więc ze względu na częstotliwość (bo ze względu na smak wybrałbym zdecydowanie inaczej) sałatka warzywna=królowa tapas ;). Jeśli nie planujemy dłuższego posiedzenia i jemy same tapas możemy do tego zamówić małe piwko, które tutaj występuje w wersji 0,2 i 0,3 litra.


Konsekwencje umiłowania dla kuchni i tapas widać na ulicach. Wieczorem trafiliśmy do niewielkiego baru, na brzydkiej ulicy, ze stolikami na chodniku. Zero turystów, ale miejscowi są. Obok siedział pan, czytał gazetę i pogryzał oliwki oraz kuleczki mięsne. Po kilkunastu minutach przyjechał jego znajomek na skuterze i się dosiadł. Pierwsze co zrobił to władował widelec w tapasy i zaczął „objadać” swojego kolegę. Chwilę później zamówił dwa piwa i dodatkowe tapasy. Czy każdy z panów mógł wypić piwko i zjeść coś na szybko w domu? Pewnie że mógł, ale obaj woleli wyjść, zjeść spokojnie i porozmawiać wieczorem – mnie się to podoba, ja to kupuję.


Jeszcze tylko słowo o tym czego według mnie warto spróbować. Oczywiście paella – i to najlepiej z owocami morza (paella marinera) – hiszpańska odpowiedź na risotto (są różnice w przyrządzaniu związane z mieszaniem). Świetne danie kiedy chcemy się najeść i mamy ochotę na wiele smaków – aromaty owoców morza, białego wina, szafranu, czosnku, warzyw i soku z cytryny potrafią przyprawić człowieka o kulinarną rozkosz. Paella zjedzona w Alicante przywróciła mi wiarę w to danie, która nadszarpnięta była wizytą w hiszpańskiej restauracji w Krakowie (o tym już niebawem). Drugie danie warte polecenia jest z kolei banalnie proste i oszczędne w składniki – ośmiornica po galicyjsku (pulpo a la gallega). Jest to po prostu gotowana ośmiornica tradycyjnie podawana z gotowanymi ziemniakami w kawałkach i sosem z oliwy, czosnku oraz papryki w proszku. Ja akurat miałem przyjemność jeść to danie z wersji mniej tradycyjnej – tzn. kawałeczki ośmiornicy leżały na ziemniaczanym puree. Proste – genialne!


Podsumowując – o kuchni hiszpańskiej jest w Polsce dość cicho (w porównaniu choćby do włoskiej czy francuskiej) i moim zdaniem jest to błąd. Ja tam dla prawdziwej kuchni hiszpańskiej mogę poświęcić wiele, zwłaszcza jeśli doświadczę jej w Hiszpanii.

MS

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz