Nie tak dawno na naszym blogu pojawił się opis restauracji La Ereta w Alicante, natomiast mam poczucie, że z tego wyjazdu wyniosłem jeszcze kilka bardziej ogólnych kulinarno-gastronomicznych spostrzeżeń na temat Hiszpanii. Oczywiście mój pobyt był bardzo krótki i ograniczył się do samego Alicente, więc relacja jest zupełnie nieobiektywna i nie mająca podstaw naukowych, co nie zmienia faktu że jedzenie w Hiszpanii oraz podejście do niego mnie urzekły.
Zacznijmy od faktu, że od jedzenia w Alicante nie sposób się po prostu oderwać. Spacerując po maleńkiej starówce człowiek co kilka kroków napotyka się na klasyczne restauracje i cukiernie. I wszystkie te miejsca kuszą… mulami, krewetkami, świeżymi rybami, kalmarami, paellą, słodyczami… – no kuszą i już. Jeśli uda nam się oprzeć kuszeniu i zawędrujemy do mniej uczęszczanych uliczek to odnajdziemy mnóstwo mniejszych lokali – bardziej rodzinnych, które również oferują wszystkie wspaniałości kuchni hiszpańskiej – tyle, że po niższych cenach ;) Udało nam się na przykład trafić do miejsca gdzie za kawę i dwa małe piwka zapłaciliśmy 3 Euro – można podawać kawę w ludzkiej cenie? (Prztyczek w stronę polskich kawiarni i barów) Można!
Jak człowiekowi wydaje
się, że uciekł na chwilę od jedzenia i wejdzie tylko do
maleńkiego sklepiku na rogu po wodę, to się grubo myli. Bo nawet w
najmniejszych sklepach (kioskach) dało się znaleźć lodówkę, z której do człowieka uśmiechały się dojrzewające szynki (jamon
serrano czy jamon iberico), przeróżne rodzaje chorizo oraz
dojrzewające sery. Ja nawet tylko dla tych serów i wędlin do
Hiszpanii wrócić muszę. A najlepsze jest to, że nawet w takim
małym kiosku można sobie zakupić „do łapy” pół bagietki lub
bułkę z wybraną wędliną lub serem – i jak tu nie kochać życia
w takiej sytuacji?
Co jeszcze spodobało mi
się w Hiszpanii? To jak podchodzi się tam do jedzenia – że jest
na nie czas i że trzeba je docenić. Widać to na każdym kroku
– widać w tym jak kelner cieniutko odkrawa plasterki szynki z
udźca, stojąc pomiędzy stolikami, widać w tym jak właściciel
małego baru proponuje Ci najlepsze dania ze swojej oferty, widać w
tym że zamawiając piwo dostaniesz do niego paluszki do chrupania
lub plasterki chorizo. I widać to w tapas.
Muszę przyznać, że
tapas są kwintesencją tego co lubię w jedzeniu. To znaczy, że
zamawiamy ich kilka i dzielimy się nimi przy stoliku, czekając na
danie główne lub też po prostu popijając wino albo piwo. Tapasów
zaobserwowałem niezliczoną mnogość – każdy z owoców morza na
zimno lub na ciepło, rozmaite tortille, ziemniaki w sosie czosnkowym
(patatas aioli), ziemniaki w pikantnym sosie pomidorowym (patatas
bravas), sery, wędliny, chleb z przeróżnymi pastami i tapenadami,
kuleczki mięsne, oliwki… można tak długo. Natomiast z mojej
perspektywy królową tapas była… sałatka warzywna. Dokładnie
taka jaką jemy w Polsce, tyle że tutaj nazywana jest ona sałatką
rosyjską (ensalada rusa) i dostawaliśmy ją za każdym razem kiedy
zamówiliśmy cokolwiek do jedzenia – siadaliśmy, składaliśmy
zamówienie np. na paellę a w ramach oczekiwania na stole lądowała
sałatka. Więc ze względu na częstotliwość (bo ze względu na
smak wybrałbym zdecydowanie inaczej) sałatka warzywna=królowa
tapas ;). Jeśli nie planujemy dłuższego posiedzenia i jemy same
tapas możemy do tego zamówić małe piwko, które tutaj występuje
w wersji 0,2 i 0,3 litra.
Konsekwencje umiłowania
dla kuchni i tapas widać na ulicach. Wieczorem trafiliśmy do
niewielkiego baru, na brzydkiej ulicy, ze stolikami na chodniku. Zero
turystów, ale miejscowi są. Obok siedział pan, czytał gazetę i
pogryzał oliwki oraz kuleczki mięsne. Po kilkunastu minutach
przyjechał jego znajomek na skuterze i się dosiadł. Pierwsze co
zrobił to władował widelec w tapasy i zaczął „objadać”
swojego kolegę. Chwilę później zamówił dwa piwa i dodatkowe
tapasy. Czy każdy z panów mógł wypić piwko i zjeść coś na
szybko w domu? Pewnie że mógł, ale obaj woleli wyjść, zjeść
spokojnie i porozmawiać wieczorem – mnie się to podoba, ja to
kupuję.
Jeszcze tylko słowo o
tym czego według mnie warto spróbować. Oczywiście paella – i to
najlepiej z owocami morza (paella marinera) – hiszpańska odpowiedź
na risotto (są różnice w przyrządzaniu związane z mieszaniem).
Świetne danie kiedy chcemy się najeść i mamy ochotę na wiele
smaków – aromaty owoców morza, białego wina, szafranu, czosnku,
warzyw i soku z cytryny potrafią przyprawić człowieka o kulinarną
rozkosz. Paella zjedzona w Alicante przywróciła mi wiarę w to
danie, która nadszarpnięta była wizytą w hiszpańskiej
restauracji w Krakowie (o tym już niebawem). Drugie danie warte
polecenia jest z kolei banalnie proste i oszczędne w składniki –
ośmiornica po galicyjsku (pulpo a la gallega). Jest to po prostu
gotowana ośmiornica tradycyjnie podawana z gotowanymi ziemniakami w
kawałkach i sosem z oliwy, czosnku oraz papryki w proszku. Ja akurat
miałem przyjemność jeść to danie z wersji mniej tradycyjnej –
tzn. kawałeczki ośmiornicy leżały na ziemniaczanym puree. Proste
– genialne!
Podsumowując – o
kuchni hiszpańskiej jest w Polsce dość cicho (w porównaniu choćby
do włoskiej czy francuskiej) i moim zdaniem jest to błąd. Ja tam dla prawdziwej
kuchni hiszpańskiej mogę poświęcić wiele, zwłaszcza jeśli
doświadczę jej w Hiszpanii.
MS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz