Z
wyprawą do Valparaiso było nieco podobnie, jak w przypadku kilku
innych restauracji – to znaczy pierwsza wyprawa zakończyła się
niepowodzeniem. Tym razem powodem był brak wolnych miejsc. Za to
pierwsza wizyta dała mi dwie rzeczy: 1. możliwość poćwiczenia
hiszpańskiego – bowiem w takim języku zwracał się do nas
właściciel tego miejsca, 2. Przekonanie, że skoro jest tak pełno,
to koniecznie trzeba tu wrócić i spróbować coś zjeść następnym
razem. Przekonanie to było wzmocnione faktem, że Valparaiso
znajduje się jakby nieco na uboczu Kazimierze – jednym słowem
trzeba chcieć tu trafić.
Kierowani nie wiadomo skąd wziętym optymizmem z drugą wizytą wybraliśmy się ponownie nie posiadając rezerwacji. I tym razem byliśmy blisko porażki, ale na szczęście znalazł się jeden jedyny stolik. Ten tłok na pewno wynika po części z popularności restauracji, ale drugim powodem jest wnętrze… restauracja jest po prostu dość mała.
Kierowani nie wiadomo skąd wziętym optymizmem z drugą wizytą wybraliśmy się ponownie nie posiadając rezerwacji. I tym razem byliśmy blisko porażki, ale na szczęście znalazł się jeden jedyny stolik. Ten tłok na pewno wynika po części z popularności restauracji, ale drugim powodem jest wnętrze… restauracja jest po prostu dość mała.
Jeśli
chodzi o wystrój, cóż… dla mnie jest po prostu taki trochę
nijaki – tzn. jestem w stanie o nim zapomnieć w 5 minut po
wyjściu. Dla kogoś to może być wielką wadą, dla mnie aż tak
wielką nie jest. Za to jedna rzecz działa na zdecydowaną
niekorzyść restauracji – toaleta. Zimno, brzydko i jakby lekko
obleśnie. Łazienki na tym poziomie to miał najtańszy pub, do
którego chodziłem na piwo na pierwszym roku studiów… Z drugiej
strony tak wspaniałą szarą lamperię już niedługo będzie można
uznać za zabytek. No nie spodziewałem się…
Przejdźmy
do spraw weselszych, czyli do jedzenia. Jeśli ktoś nie przepada za
rybami i owocami morza to może mieć w Valparaiso lekki kłopot.
Ja mam wręcz przeciwnie, więc niesamowita ilość skorupiaków i
innych żyjątek w menu bardzo mnie ucieszyła.
Zaczęliśmy
od grillowanych krewetek z sokiem z limonek, białego wina i czosnku.
Krewetki duże, idealnie zrobione, sprężyste, a towarzyszący im
sosik idealnie uzupełniał ich smak.
Potem
przyszła pora na zupy. KADRowa wzięła rosół chilijski, a ja krem
z owoców morza. I tu wtrącenie: zupy w Valparaiso serwuje się w
dzbanuszkach, kelner nalewa nam część zawartości do talerza, a
resztą dysponujemy sami. Bardzo mi się podoba taka forma podania.
Rosół
chilijski był jedną z ciekawszych zup jakie jadłem. Podany był z
solidnym kawałkiem mięsa (które moim zdaniem zostało
przypieczone/podgrillowane przed wygotowaniem) oraz połową kolby
kukurydzy. Takie połączenie dało smak dymno-słodkawy –
szczerze: przedziwne. Mnie to nawet smakowało, ale żeby nie było,
że nie ostrzegałem – to jest bardzo specyficzna zupa.
Krem
z owoców morza to moim zdaniem niemal perfekcja. Na talerzu trzy
mule i tyleż krążków z kalmara. Jeśli ktoś chciałby marudzić,
że mało to spieszę z wyjaśnieniem. Sam krem ma tak
„rybno-owocowo-morzowy” smak, że dodawanie większej ilości
kalmarów czy muli chyba mijałoby się z celem. Dla miłośników
tego typu smaków ta zupa to moim zdaniem „punkt obowiązkowy”,
reszta powinna się poważnie zastanowić.
Na
drugie danie wziąłem kalmara faszerowanego, który nie figuruje w
karcie, ale został oznaczony jako danie dnia. Lubię restauracje
mające dania dnia i tego typu „odstępstwa” od normalnego menu.
Kalmar leżał w sosie, a faszerowany był ryżem z dodatkami. Obok
kalmara leżało sobie kilka muli i krążków z kalmara. To pokazuje
ilość owoców morza serwowanych w daniach Valparaiso. Muszę
przyznać, że danie wyglądało dość przeciętnie. Niestety dalej
było gorzej… Co prawda sos był dobry, kalmar jędrny i nie
gumiasty, dodatki smaczne, ale niestety farsz był zupełnie
pozbawiony smaku. Serio – nie smakował niczym. I smakował tym
niczym do tego stopnia, że nie dokończyłem jedzenia, co zdarza mi
się wybitnie rzadko. Najgorsze jest to, że Pani Kelnerka
powiedziała, iż kalmar jest faszerowany ryżem takim jak z paelli.
A ja na paellę właśnie chciałem do Valparaiso wrócić – i
teraz zgryz mam…
Restaurację
polecałbym z czystym sumieniem, gdyby nie ten kalmar. A tak to
trochę na własne ryzyko trzeba iść. Na korzyść Valparaiso
przemawia fakt, że podobno hiszpańskojęzyczne osoby mieszkające w
Krakowie zabierają tam znajomych żeby pokazać kuchnię bliską ich
sercu – to mogłoby świadczyć o „autentyczności” potraw.
Ceny
w Valparaiso: na pierwszy rzut oka wydają się wysokie i takie są.
Natomiast jeśli przy drugim rzucie oka uwzględnimy, że większość
dań składa się z lub przynajmniej zawiera ryby i owoce morza to
ceny wracają do przeciętnego-wyższego krakowskiego poziomu.
Ja
pewnie zaryzykuję i na peallę jeszcze tu wrócę, tylko nie wiem
czy nie należałoby się spieszyć. Czy Krakowianie będą chcieli
jeść tyle owoców, żeby wystarczyło na przetrwanie Valparaiso?
MS
Restauracja Valparaiso
ul. Dietla 33
31-062 Kraków
E tam, jak sledzia nie ma to nie ide :-)
OdpowiedzUsuńE tam, jak sledzia nie ma to nie ide :-)
OdpowiedzUsuńNa sledzia to tylko na Stolarska do Ambasady Sledzia!
UsuńI nie ma już Valparaiso... :-(
OdpowiedzUsuń