Jakiś czas temu miałem
okazję wyjechać z powodów zawodowych do Hiszpanii, a bardziej
konkretnie do Alicante. W innym poście opiszę kulinarne wrażenie z
tej krótkiej lecz bardzo przyjemnej wyprawy. Natomiast jednego z
wieczorów zostaliśmy zaproszeni do restauracji. Jakoś nie wpadło
mi do głowy żeby rzucić okiem na stronę restauracji, więc
czekało mnie kilka zaskoczeń. A więc do rzeczy...
Restauracja La Ereta
mieści się u stóp Castillo de Santa Barbara – czyli Zamku
Świętej Barbary położonego na górze Benacantil. Z jej tarasu
rozlega się wspaniały widok na całe Alicante oraz sporą połać
Morza Śródziemnego. Z kolei nieco zadzierając głowę możemy
podziwiać średniowieczny zamek, pamiętający Maurów i wojska
Alfonsa X Mądrego. Tak też ja i niemal trzydziestu przyszłych
współbiesiadników podziwialiśmy sobie widoki racząc się
wyniesionym na taras winem oraz piwem.
Kilkanaście minut
później nadeszła pora na przejście do środka restauracji, która
wewnątrz urządzona jest skromnie, ale przyjemnie – dużo drewna w
nowoczesnym wydaniu. Można się tu czuć bardzo komfortowo, a
równocześnie wystrój nie odwraca uwagi od sprawy najważniejszej –
jedzenia.
No właśnie –
jedzenie. Kiedy zasiedliśmy zaczęły pojawiać się potrawy. Po
chwili zamieszania i dezorientacji części towarzystwa okazało się,
że zaczynamy od tapas – czyli typowo hiszpańskiej sprawy,
niewielkich przekąsek. Zamieszanie pewnie byłoby mniejsze, bo będąc
w Hiszpanii tapas trzeba się spodziewać, ale okazało się, że La
Ereta to restauracja molekularna, a co najmniej mająca zacięcie w
tym kierunku – więc tapasy były wyjątkowe. Zaczęliśmy od
czegoś w rodzaju seviche na prażynce krewetkowej – smak morza i
jego świeżych owoców, dosłownie na jeden kęs. Potem przyszła
pora na gazpacho z melona, słodkawe, ale z kwaskową nutą, podane w
ślicznej małej buteleczce. Następne w kolejce było prawdziwe
dziwo – żółta, delikatna pianka podaną w filiżance i
udekorowana kawałeczkiem hiszpańskiej długodojrzewającej szynki.
Jaki smak miała pianka? Wyobraźcie sobie pełny talerzyk naszej
dobrej sałatki warzywnej – tak, takiej jak u mamy na święta. A
teraz cały ten talerzyk przerabiamy na cztery łyżeczki pianki –
pianka smakowała najbardziej intensywną kwintesencją sałatki
warzywnej. Nie dając nam chwili wytchnienia obsługa zaserwowała
nam czwarty już tapas – delikatnie ciepłą iberyjską kaszankę
Morcilla z grzankami w lekko słodkawym sosie orzechowym. Wiem brzmi
dziwnie, ale to jest niebo w gębie – choć biorąc pod uwagę
klasę miejsca są to raczej niebiosa w ustach.
Tyle tapasów, przyszła
pora na przystawkę. Wspomnę tylko, że przez całą kolację
podawane było przepyszne pieczywo oraz odpowiednio dobrane wino do
każdego dania. Przestawka trochę przypominała kwadratowe klocuszki
o różnych kolorach i smakach. I były klocuszki z pomidora, były z
łososia (chyba delikatnie marynowanego), były klocuszki piernikowe,
aż wreszcie były klocuszki z zielonej galaretki o smaku bazylii.
Ponownie, teoretycznie chaotyczna mieszanka dziwnych składników, a
smak genialny!
Mając chwilę przerwy
próbowałem dowiedzieć się od przemiłej Pani Kelnerki trochę na
temat serwowanego nam jedzenia. Jako że ona nie mówiła po
angielsku, a ja po hiszpańsku rozmawiałem ostatnio pięć lat temu
– nasza rozmowa byłaby prawdopodobnie fantastyczną rozrywką
w hiszpańskim sitcomie. Nie ma to jednak znaczenia, bo bez
pomocy Pani Kelnerki nie nazwałbym dużej części składników w
tej recenzji.
Zgodnie z dobrze znaną
wszystkim kolejnością na stół wjechała zupa. I była to zupa
niezwykła. Jej górną część stanowiła ciepła pianka o smaku
ziemniaków i jajka – konsystencja pomiędzy bitą śmietaną i
ubitym kremem angielskim. Poniżej pianki była część o
konsystencji pomiędzy kisielem a galaretką, również ciepła – i
ta część smakowała pomidorami i bazylią. Jeśli człowiek
odważnie zanurzył łyżkę do samego dna to znajdował tam sadzone,
pół ścięte jajko. Połączenie wszystkich trzech elementów na
jednej łyżce dawało niesamowite doznania.
W tym momencie byliśmy
po sześciu daniach, a na stole właśnie pojawiało się kolejne.
Tym razem ryba z kawałkiem papryki i cebuli z chrupką ziemniaczaną.
Tutaj większych udziwnień nie było, ale danie było równie
pyszne, jak wszystko do tej pory. Z mojej rozmowy z Panią Kelnerką
wyniknęło że jest to „Ryba ze skał” – a wujek Google
doprowadził mnie do wniosku, że był to Kielczak Śródziemnomorski.
Kolejne danie było
zdecydowanie mięsne – polędwica podana na kostce z ziemniaków.
Ale tutaj sztuka była w przyrządzeniu – polędwica była idealnie
Blue, czyli obsmażona lekko z każdej strony, a w środku krwista i
lekko ciepła. Na stół wjechało niemal trzydzieści porcji
dokładnie tak przygotowanych!
W tym momencie minęła
trzecia godzina naszej kolacji. Okazało się, że został jeszcze
deser – a raczej desery, których miało być trzy! Na pytanie
organizatorów czy da się je zaserwować szybko bo się troszkę
spieszymy Pani Kelnerka odpowiedziała krótkim, wojskowym „Es
imposible!” i odeszła spokojnie do kuchni. Po chwili oczekiwania
na stole zaczęły pojawiać się desery. Zaczęło się od
maleńkiego loda, który składał się z mrożonego wina, coca-coli
i soku wiśniowego – niezbyt słodkie, z nutą kwaskowatości i
winną wytrawnością. Potem jogurt grecki z gęstym sosem owocowym,
a na zakończenie gałka lodów waniliowych w sosie z whiskey z
kosteczkami galaretki o smaku kukurydzy.
W tytule napisałem
szczyt dla odważnych – szczyt bo wszystkie jedenaście „dań”
smakowało genialnie i było wyrazem najwyższego kulinarnego
kunsztu, a dla odważnych bo połączenia smaków były bardzo
niestandardowe, co więcej w La Ereta nie wybiera się poszczególnych
potraw tylko całe menu degustacyjne, które w opisie potraw jest
dość mgliste ;) i człowiek nie wie co go czeka. Jednak dla kogoś
kto jedzenie docenia, wizyta w tej restauracji to moim zdaniem
przeżycie niemal metafizyczne, które zapada w pamięć na długo.
MS
La Ereta Restaurante
Parque
de la Ereta, Alicante
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz